Święta Bożego Narodzenia już niebawem. Warto zatem przypomnieć sobie genezę oraz symbolikę licznych zwyczajów, które pielęgnujemy w ten niezwykły czas. Zwłaszcza, że choć kojarzą się one z tradycją chrześcijańską (fakt, dla niektórych współcześnie jeszcze równie istotny – jak nie ważniejszy – jest aspekt komercyjny, o czym świadczy mało chlubna kariera określenia X-mas), to część rytuałów świątecznych ma zakotwiczenie w pradawnych, pogańskich obrzędach słowiańskich.
Start świąt to wigilia czyli wieczerza rozpoczynająca się wraz z pierwszą gwiazdką. Wiele osób do dzisiaj wierzy, że „jaki 24 grudnia, taki najbliższy rok”, zatem podchodzą mega serio do tego dnia. Nasi przodkowie wstawali bardzo wcześnie tego dnia, żeby zapewnić sobie krzepkość i chęć do pracy w nadchodzących 12 miesiącach. Niepokojono się, kto pierwszy zajrzy do chaty (mężczyzna zwiastował pomyślność, kobieta niekoniecznie). Na bliskiej nam geograficznie i duchowo ziemi przemyskiej troszczono się, by domostwo nie zostało odwiedzone przez wędrownego, obdartego dziada, gdyż prognozowało to biedę w najbliższym czasie. Wyczekiwano natomiast wizyty młodego, silnego i bogatego mężczyzny, bo to zwiastowało coś zupełnie odwrotnego. Wierzono, iż w ten niezwykły wieczór domy nawiedzają dusze zmarłych antenatów, toteż nie ryglowano zamków, by mogły one wejść. Dmuchało się na krzesła, ławy i stołki zanim się usiadło, mówiąc „posuń się duszyczko”, a nawet zabraniano przędzenia, szycia i cięcia sieczki, gdyż czynności te… mogłyby zranić duszyczki będące w odwiedzinach. Po zakończonej wigilii na ogół proszono je, aby wróciły z powrotem do siebie, choć niektórzy zostawiali jedzenie na stole, aby właśnie wtedy duchy mogły posilić się strawą. Obecna była też wiara w to, że w noc po kolacji woda w studniach i strumykach nabiera leczniczych właściwości.
Na stołach najczęściej stał tuzin dań wigilijnych (od 12 apostołów lub liczby miesięcy w roku), ale zdarzało się też 7 (ilość dni w tygodniu) lub 9 (od ilości chórów anielskich). Z kolei zwyczaj dzielenia się opłatkiem nawiązuje do ewangelicznego dzielenia się chlebem przez Jezusa i jego uczniów. W naszej kulturze mamy też do czynienia ze swego rodzaju „korespondencyjnym opłatkiem”, który polega na wysyłaniu tych cienkich arkusików z mąki pszennej i wody wraz z życzeniami do bliskich, którzy nie mogą być na wigilii razem z nami (wielu kładzie je na stole by zaakcentować znak łączności z „kochanymi nieobecnymi”).
Natomiast kładzenie siana pod świątecznym stołem jest reliktem pogańskich obchodów przesilenia zimowego. W starosłowiańskich czasach siano rozściełano wszędzie, by duchy mogły spokojnie dostać się do jadła, zaś późniejsza tradycja chrześcijańska przyjęła obyczaj jako pamiątkę narodzin Jezusa w stajence. Natomiast od zawsze sianko miało ściągać dobrobyt na dom, w którym hołdowano temu obyczajowi.
Interesującym uzusem jest zostawianie jednego wolnego miejsca przy stole. Wedle pradawnych, przedchrześcijańskich wierzeń dodatkowe nakrycie symbolizowało dusze zmarłych krewnych, którzy w wieczór wigilijny składali wizytę w domach rodzinnych. Odczytywano je także jako pomocną dłoń dla utrudzonego wędrowca, którego głód i chłód miał zaskoczyć w podróży, a chrześcijańska powinność nakazywała go ugościć. W Polsce wolne miejsce przy stole niosło też nierzadko za sobą ładunek symboliki patriotycznej – tak interpretowały ów gest np. rodziny represjonowanego przez zaborców zesłańca na Syberii lub internowanego przez władze komunistyczne w PRL. Koronawirusowa pandemia pozwoliła ów sędziwy zwyczaj odczytywać jeszcze inaczej.
Bardzo ciekawą sprawą jest zagadnienie wróżb wigilijnych. Pod każdą miską z potrawą wigilijną kładziono kawałek opłatka. Jeśli przykleił się on do dna naczynia, uważano to za prognostyk przyszłorocznego urodzaju rośliny, z której zostało przygotowane danie. Po wieczerzy rozglądano się po nieboskłonie – jeśli niebo było rozgwieżdżone, to wierzono w rok piękny i dostatni, zaś chmury zwiastowały coś zupełnie przeciwnego (mawiano „noc wigilijna jasna, to stodoła ciasna”).
Niektóre wróżby budziły raczej asocjacje andrzejkowe niż wigilijne. Dziewczęta próbowały dowiedzieć się czegoś o swej matrymonialnej przyszłości, toteż liczono np. kołki w płocie (parzysta ich liczba sugerowała rychłe zamążpójście), wyciągano źdźbła siana spod obrusa i bacznie analizowano ich kolorystykę (zielone oznaczały małżeństwo, żółte – staropanieństwo, brązowe – czekanie).
Wypiekano kolorowe opłatki dla zwierząt gospodarskich. Ich konsumpcja miała strzec przed chorobami i czarami. Pilnowano, by krowom serwowała je kobieta (wtedy miały być wyjątkowo mlekodajne), a pozostałym zwierzętom mężczyzna (to miało gwarantować siłę i zdrowie).
Nieodzownym warunkiem prawdziwej wigilii jest oczywiście również kolędowanie. 24 grudnia praktykuje się rodzinne śpiewy przy stole, ale już od Bożego Narodzenia można spodziewać się wizyty kolędników. Korowodu przebierańców wyczekiwano zawsze z nadzieją, gdyż ich nadejście miało zapowiadać urodzaj i powodzenie w przyszłym roku. Kolędnicy przebierali się za turonia (dziwny stwór z kłapiącą paszczą), ale też za konie, żurawie, bociany, Żydów, Cyganów, śmierć czy diabły. Śpiewano kolędy, winszowano oraz odgrywano różne scenki. Gospodarze rewanżowali się świątecznym poczęstunkiem oraz drobnymi sumami pieniędzy. Życzenia od kolędników miały zapewniać przyszłoroczny dobrobyt, obfite plony i płodność zwierząt. Gdy gospodarz nie chciał przyjąć kolędników bądź poskąpił datku, kolędnicy rewanżowali się… złośliwymi piosenkami pod jego adresem.
Oczywiście lista bożonarodzeniowych tradycji jest znacznie dłuższa, ale celem niniejszego wpisu jest wyłącznie zasygnalizowanie niektórych, bo choć świętujemy w grudniu co roku, to o genezie wielu zwyczajów często niewiele wiemy. Zdrowych, spokojnych świąt Bożego Narodzenia!