Tytułowa gra słów to nie tylko efekciarska próba ominięcia powszechnie znanego terminu „patodeweloperka”, ale też pomysł precyzyjniejszego zdefiniowania niepokojącego zjawiska, którego wykwity zaobserwować można coraz częściej w kraju nad Wisłą. Niektóre zachowania inwestorów budowlanych istotnie przypominają karkołomne akrobacje na rozpędzonym koniu, gdzie ryzyko bolesnego zetknięcia z glebą wydaje się bardzo wysokie. Pozostaje jeszcze do ustalenia, kto najsilniej ucierpi na „glebowaniu” – deweloper, jego klient, a może urzędnik firmujący (nierzadko lekkomyślną) decyzję autorytetem instytucji, którą reprezentuje? Spójrzcie zatem na kilka interesujących przykładów budowlanej ekwilibrystyki.
W mediach, i to nie tylko lokalnych, bo ostatnio tematem zajęło się nawet polsatowskie „Państwo w Państwie”, onet.pl i wiele innych, ożywa co jakiś czas sprawa, którą od biedy nazwać można „aferą osuwiskową”. Parę lat temu kilka rodzin kupiło domy zbudowane na urokliwych wzgórzach w Kielnarowej. Zamieszkali i wydawać się mogło, że marzenia o posiadaniu własnego domu w pięknym otoczeniu zostały spełnione. Niestety okazało się, że ich nieruchomości stoją na osuwisku i gdy nastąpiły tąpnięcia, to ich droga dojazdowa „ewaporowała”, by użyć leciwego nazewnictwa, które Orwell upodobał sobie w „Roku 1984”. Obecnie mieszkańcy nie mają dojazdu do domów, a cały teren zagrożony jest osunięciem. XXI wiek? Ano, właśnie…
Deweloper dostarczył do starostwa błędną opinię geologiczną (jej autor kilka miesięcy temu popełnił samobójstwo), która stała się podstawą do wydania decyzji o zgodzie na budowę. Urzędnicy wzięli za dobrą monetę dokumentację od inwestora, choć posiadali już wcześniej wiedzę o „trefności” terenu. Dziś wszyscy rżną głupa, czy może ściślej, Piłata. Umywają wszak skwapliwie rączki…
Mieszkańców czeka zaś wieloletnia batalia prawna (w końcu określenie „wolne sądy” ma mocno dwuznaczną asocjację), której wynik jest niepewny, za to w bonusie codzienna egzystencja na niestabilnym gruncie (niestety nie tylko w przenośni, ale i dosłownie). I tak koktajl niekompetencji kilku podmiotów potrafi czasem azyl w gehennę zamienić.
Jednak nie tylko nasze piękne Podkarpacie boryka się ze spatologizowanymi inwestycjami budowlanymi. W Małopolsce, w nie mniej pięknym miejscu niż kielnarowskie wzgórza miało również powstać efektowne osiedle domów jednorodzinnych. Północne obrzeża grodu Kraka, które w pogodne dni umożliwiają kontemplację jego panoramy, dużo zieleni… Niejeden chciałby zamieszkać w takiej lokalizacji, toteż „zespół ośmiu budynków mieszkalnych w zabudowie jednoszeregowej” wydawał się wielu bardzo interesującym projektem. Jednak budynki, które powstały na ulicy Górka Narodowa zupełnie nie przypominają tych, które obiecywano i na które pozwolenie na budowę otrzymano. Na malowniczym fragmencie krakowskiej ziemi stanęły kilkukondygnacyjne bloki, po czym… prace stanęły. Zniknęli robotnicy ze sprzętem, a ogrodzony teren zaczął zarastać dziką roślinnością. Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego w Krakowie póki co nie podjął żadnych działań, a rzecznik prasowa prezydenta Krakowa brzmi w swej argumentacji mocno nieprzekonująco. Inwestycja stoi i straszy, zatem pozostaje tylko żywić nadzieję, iż staż straszenia będzie nieco krótszy niż słynnego (też krakowskiego, skądinąd) „szkieletora”…
I na koniec nietypowy słowniczek zawierający wybrane przykłady patodeweloperskich fajerwerków (kto ciekaw, znajdzie w internecie fotografie ilustrujące przykłady budowlanej makabry):
– „patoogródek” – niekiedy inwestor serwuje skrawek zieleni, który głównie jest zacieniony, a nie nasłoneczniony, więc skoro tak, to i przyszłość jakiejkolwiek roślinności na takim terenie jest mocno zagrożona. Inny rodzaj patoogródka to miejsce wprawdzie posiadające dostęp do słońca, ale wyróżniające się swoistym wałem obronnym, którego kształt jest efektem równania działki pod budowę.
– „patoparking” – w tym przypadku mamy do czynienia z podwójnymi miejscami postojowymi, tj. z drugiego rzędu da się wyjechać tylko przez pierwszy rząd. Nawet jeśli dublet należy do jednego gospodarstwa domowego, to ogranicza to swobodę komunikacyjną dość mocno.
– „patookienka” – zdarzają się okna w sąsiadujących mieszkaniach, gdzie lokatorzy mogą sobie podać ręce, ale w jednej z inwestycji w podwarszawskich Markach postanowiono finezyjnie zreinterpretować mickiewiczowskie „Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga” i zamontowali otwory okienne… kilkadziesiąt centymetrów od ściany sąsiedniego budynku. Wskutek tego, element, przez który ma wpadać światło do mieszkania abdykuje ze swej roli.
Cóż puentą tu być może? Chyba tylko refleksja, że patokreatywność granic nie ma…